Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa - recenzja książki
Tanie mięso psy jedzą - tak mówi znane porzekadło, z tym, że obecnie tanie mięso z przemysłowych hodowli je większość z nas, niejednokrotnie nawet nie zdając sobie sprawy z tego, w jakich warunkach ten smaczny kotlecik został uzyskany. Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa to książka, którą warto przeczytać, aby zyskać większą świadomość tego, ile tak naprawdę kosztuje to nasze tanie i zdrowe mięso.
Nie to, żeby z przekory, bardziej chyba z przypadku, tak jakoś mnie naszło na napisanie kilku zdań o książce zajmującej się problemem taniego mięsa i chowu przemysłowego, akurat na kilka dni przed dość “mięsnie” obchodzonym w Polsce świętem, jakim jest Wielkanoc. Jeśli chodzi o nas - prowadzących ten blog - to my ani Wielkanocy nie obchodzimy, ani mięsa nie jemy. Zresztą, książka “Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa” nie tylko o jedzeniu bądź nie jedzeniu mięsa traktuje.
Ano właśnie, o czym więc jest ta książka? Wedle słów autorów, jest to książka zajmująca się niezamierzonymi konsekwencjami przedkladania zysku nad wyżywienie ludzi. Philip Lymbery zadaje w niej pytanie, jak coś, co powstało z takich intencji, jak wykarmienie ludzi, mogło się tak popsuć. Ważna sprawa - nie jest to książka nawołująca do zmiany diety na wegetariańską lub tym bardziej wegańską. Nic z tych rzeczy. Philip, mieszkający w angielskiej wsi Hampshire, z iście angielską powściągliwością stara się nam przekazać, że przemysłowa hodowla i w ogóle całe uprzemysłowione rolnictwo, nie są chyba najlepszym rozwiązaniem, jeśli chodzi o produkcję żywności.
Nie bez kozery wspomniałem o powściągliwości autora w przedstawianiu przez niego argumentów przeciwko zamienianiu zwierząt hodowlanych w maszyny wytwarzające pożywienie. Ta książka nie jest bowiem jakimś emocjonalnym manifestem wzywającym do zamykania ferm hodowlanych, czy radykalnej zmiany diety. Jest to raczej mozolne poszukiwanie rozwiązań i usprawnień, które mogłyby ten - nomen omen - nieludzki system hodowli zmienić.
Ta książka otwiera oczy i skłania do głębokiej refleksji nad tym, do czego w dzisiejszym świecie sprowadza się chów przemysłowy zwierząt i to tak naprawdę jemy. To książka, która zasługuje na uznanie międzynarodowej społeczności - Hugh Fearnley-Whittingstall - szef kuchni i propagator zdrowego żywienia
W kolejnych rozdziałach książki Philip Lymbery porusza problemy związane z hodowlą krów mlecznych i kur domowych. Dalej przechodzi do opisów chemii stosowanej w rolnictwie, przemysłowej hodowli ryb, by na końcu tego działu zapytać, co stało się z weterynarzami, którzy z lekarzy zmienili się w bezdusznych urzędników. Kolejna część książki traktuje o antybiotykach i ich nadużywaniu. O gwałtownym spadku jakości przemysłowo wytwarzanej żywności, o zanieczyszczeniach generowanych przez wielkie fermy hodowlane. Z części piątej dowiemy się o nadmiernej eksploatacji ziemi przez fermy przemysłowe, o kurczeniu się zasobów wody i złóż ropy. Zobaczymy także, że tanie jedzenie jest iluzją, a jego rzeczywiste koszty są przerażające.
Tak, przerażające, bo cóż innego można powiedzieć o tym, że co roku na świecie w celach konsumpcyjnych zabija się 70 miliardów zwierząt, z czego marnuje się mięso aż 11 milionów kurczaków, 270 milionów świń oraz 59 milionów sztuk bydła? Że globalny przemysł hodowlany jest odpowiedzialny za produkcję 14,5% emisji gazów cieplarnianych wytwarzanych przez człowieka. To więcej, niż wszystkie samochody, samoloty i pociągi razem wzięte. Że ⅓ światowych plonów zbóż przeznaczana jest na paszę dla zwierząt hodowlanych? Czyż nie jest to przerażające?
Czytając kolejne strony dochodzimy do wniosku, że
w przypadku ferm przemysłowych nic nie jest czarno-białe. Jedno wydaje się natomiast jasne - ludzie, zwierzęta oraz środowisko naturalne tańczą w rytm ponurej melodii wyzysku i wyczerpania. I co gorsza - tutaj każdy jest tylko frajerem do wydojenia.Krowa, kura, ryba, człowiek - nie ma znaczenia - liczy się tylko jedno: zysk za wszelką cenę. W napisanej w 1964 roku książce “Zwierzęce maszyny” Ruth Harrison stwierdziła, że życie na fermie przemysłowej kręci się “całkowicie wokół zysków, zaś zwierzęta oceniane są jedynie pod względem możliwości przekształcenia paszy w mięso, czyli produktu przeznaczonego na sprzedaż”.
Pestycydy i antybiotyki bez przerwy? Żaden problem. A to, że dzikie trzmiele i udomowione pszczoły miodne są poważnie zagrożone wyginięciem - na tyle poważnie, że w Chinach tysiące ludzi już teraz ręcznie, pędzelkami zapyla kwiaty - to zupełnie nas nie interesuje. A to, że w Europie w latach 1980-2005 ogólna populacja ptaków krajobrazu rolniczego zmniejszyła się o 44%, a największy jej spadek miał miejsce w latach 70. i 80. XX wieku, w okresie szybkiej intensyfikacji rolnictwa, to także nie zajmuje naszej uwagi. Dla producentów ważne jest to, żeby było dużo i tanio, bo tego domagamy się my - konsumenci. Producent dobrze wie, że dużo i tanio stoi w opozycji do jakości. Nie każdy natomiast konsument zdaje sobie z tego sprawę.
Znaczna część mięsa na półkach supermarketów kryje mroczny sekret, którego wyjaśnienia nie znajdziesz na etykiecie - sposób, w jaki zostało wyprodukowane
I tak jemy tę marnej jakości żywność i tak zapadamy na te nasze przeróżne choroby i tak dziwimy się, że "taki młody człowiek i taki otyły i schorowany", a do tych zakutych łbów nie przyjdzie nam, że jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest “tanie” jedzenie z marketu. Profesor Michael Crawford z Instytutu Chemii Mózgu i Dietetyki w Londynie uważa, że “intensyfikacja hodowli zwierząt praktycznie zniszczyła wartości odżywcze naszej żywności”. Przeprowadzone przez niego badania uwidoczniły olbrzymią różnicę między zawartością tłuszczu w mięsie zwierząt hodowlanych a ich “dzikimi” odpowiednikami. Stosunek “złego” tłuszczu do “dobrego” w mięsie zwierząt hodowlanych wynosi 50:1, w porównaniu z niespełna 3:1 w mięsie dzikich osobników. Crawford określa współczesny przemysłowy chów kurczaków mianem produkcji tłuszczu, a nie mięsa.
“Jeśli jesz to, co otyłe, sam stajesz się otyły” - twierdzi profesor.Opublikowane w 2005 roku badanie Crawforda ujawniło, że obecnie typowy kurczak z supermarketu zawiera prawie trzykrotnie więcej tłuszczu i o ⅓ mniej białka, niż typowy kurczak w 1970 roku, co oznacza, że porcja dzisiejszego kurczaka zawiera o 50% więcej kalorii niż wtedy.
Jemy zbyt wiele byle jakiego mięsa. “The Lancet” opublikował artykuł o globalnej pandemii otyłości, z którego wynika, że jedną z przyczyn kryzysu związanego ze zdrowiem publicznym są “zmiany w globalnej gospodarce żywnościowej”, odnoszące się do chowu przemysłowego, za sprawą którego produkty zwierzęce stały się zbyt tanie. Przeciętne spożycie mięsa w krajach zamożnych wynosi obecnie 200-300 gramów dziennie na osobę. Z korzyścią dla zdrowia i środowiska dobrze byłoby obniżyć je do 90 gramów dziennie.
Wiem, wiem, zaraz pewnie co niektórzy się zbulwersują, że niby to dlaczego mieliby odmawiać sobie porcyjki smacznego kotleta, skoro ich na nią stać i w ogóle to wszystko to wymysły jakichś nawiedzonych ekologów, a 90 gramów mięsa na dzień, to mogą sobie jakieś panienki zjadać, a nie normalny chłop (na końcu tego zdania możemy spodziewać się jeszcze jakiejś złotej myśli w stylu, że chłop, to ma być chłop, a każdy ptaszek musi mieć swój daszek itp).
Ja tam do odmawiania sobie czegokolwiek nie zachęcam. Chciałbym raczej - podobnie jak autor Farmagedonu - zachęcić do myślenia i przyjęcia postawy “Hmmm, a może jednak coś w tym jest i warto spróbować?” Bez rewolucji, bez wyrzucania mięsa z diety, bez naśmiewania się z gejów, lesbijek, ekologów i rowerzystów. Bez plakatów transparentów i demonstracji. Spokojnie i powolutku. Jeśli jednak ktoś uparcie trwa przy swoim, to proszę bardzo, droga wolna. Najwyżej nasza służba zdrowia zyska kolejnego zadowolonego i oddanego pacjenta, a być może w końcowym rozrachunku i ksiądz jakiegoś tam wyznania mały datek za wyekspediowanie kolejnej duszyczki do krainy wiecznej szczęśliwości chętnie przygarnie.
Powie ktoś: “Tyle lat tak jest i jest dobrze, a że ludzie chorują, to chorowali zawsze, a że grubi jak baniaki chodzą, to i dobrze, przynajmniej mają co jeść.” Nie wiem, co odpowiedzieć na takie dictum. Może tylko tyle, że najbardziej głuchy jest ten, kto nie chce słyszeć, bo cóż tu innego można wymyślać? Smutno trochę, że sami daliśmy zagonić się w ten kozi róg. Że nie widzimy - my jako konsumenci - iż tak naprawdę nikt się z nami nie liczy i o nasze dobro nie dba.
Firmy, nie wiem jak je określić - te chore twory prawne, jakimi są korporacje - zapatrzone są tylko w słupki przedstawiające rosnące zyski i sprzedadzą nam nawet i gówno w papierku, jeżeli wpłynie to pozytywnie na ich wzrost. W sumie to gówno w papierku kupujemy już teraz, tyle że papierek ładny, z gospodarstwem tradycyjnym, zielonymi wzgórzami i zadowoloną krówką, czy świnką przed domkiem. Tyle tylko, że tak naprawdę, to ani krówka, ani świnka, a już kurka najmniej, widziały to niebo czy zieloną trawkę. Wydaje mi się, że kupując mięso warto o tym wiedzieć, warto widzieć te mikro klatki, w których kury nie mają nawet jak się obrócić, warto mieć przed oczami betonowe kojce z rusztem i młode brutalnie oddzielane od matek w imię zysku i naszej porcyjki mięsa, że kupując mleko warto widzieć te “szczęśliwe” maszyno-krowy wszelkimi sposobami zmuszane do jak największej produkcji mleka.
Farmagedon jest wołaniem do naszego sumienia, wezwaniem do ujrzenia w chowie przemysłowym jednej z najbardziej przerażających przyczyn marnowania żywności, cierpienia zwierząt, wymierania zagrożonych gatunków, zanieczyszczenia wód oraz rosnącej liczby chorób cywilizacyjnych
Warto widzieć, warto myśleć i warto się zastanawiać. A że nie jest to łatwe ani wygodne? Że może czasem zmusić nas do zmiany stylu życia? Istnieje takie ryzyko, ale być może dzięki tej zmianie zobaczymy, że można inaczej, trochę poza głównym nurtem, trochę po swojemu, w zgodzie z własnymi przekonaniami (dotyczy to tych, którzy mają jakiekolwiek przekonania i chcą się zastanawiać, reszcie już chyba nic nie pomoże, pożyją, pomrą i tyle).
Tym właśnie, którzy mają swoje przekonania, którzy chcą i nie boją się myśleć, polecam książkę “Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa”. Książkę spokojną, rzeczową i wyważoną. Książkę bez sensacji i pikantnych szczegółów, lecz ze sporym zasobem wiedzy popartej badaniami i liczbami, książkę skłaniającą do zastanowienia i nie odrzucającą niczego apriori, książkę starającą się szukać rozwiązań, a nie tylko krytykować i wzywać do bojkotów.
Wracając na koniec do nadchodzących świąt - dla tych, którzy je obchodzą - może by tak zamiast kolejnej porcji mięsa, czy tam kiełbaski, kupić sobie na święta “Farmagedon”? Tak trochę inaczej, przekornie, do koszyczka zapakować, niechby tam pleban poświęcił, bo skoro kiełbaskę i jajeczka brutalnie wytworzone święci, to dlaczego niby ciekawej książce miałby błogosławieństwa odmówić?
0 komentarze