Szczęśliwi biegają ultra - recenzja książki o dokonywaniu wyborów
Chociaż tak sobie myślę, czy może z tego tytułu książki nie można by zrobić nazwy serii, pisząc go „Szczęśliwi biegają - ultra”. Jak już pewnie wszyscy się domyślili, tekst będzie o książce Magdaleny Ostrowskiej-Dołęgowskiej i Krzysztofa Dołęgowskiego - określających siebie tytułowym mianem szczęśliwców biegających ultra.
O czym jest ta książka? Teoretycznie i według tego co widnieje w tytule, o bieganiu oczywiście. Długim i trudnym bieganiu w terenie. Praktycznie - przynajmniej w moim odczuciu - jest to książka o życiu. O podejmowaniu pewnych wyborów, liczeniu się z ich konsekwencjami i świadomym postępowaniu tak, a nie inaczej. O tym, że mamy możliwość decydowania i gdy z niej korzystamy, robi się trudno, lecz za to interesująco. Wszystko, co napiszę poniżej o tej książce, to wyłącznie moje poglądy. Mój subiektywny zbiór wrażeń. Nie trzeba się z tym zgadzać. Nie trzeba tego lubić. Po prostu piszę, jak ja to widzę.
Szczęśliwi biegają ultra - yerba i dobra książka |
Każdy z nas jakoś gdzieś tam żyje. Wszyscy jesteśmy osadzeni w strukturach społecznych. W swoich rodzinach, społecznościach lokalnych, zawodowych itp. Chcemy, czy nie, na co dzień w większości powielamy utarte schematy. Często coś, co uważamy za swoje, jest w rzeczywistości kalką powszechnych zachowań. Tak jest i nic na to nie poradzimy.
Mimo tego wszystkiego zawsze znajdą się ludzie, którzy choć trochę starają się iść swoją drogą. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Bo mogą? Bo każdy z nas może w każdej konkretnej chwili dokonać wyboru, tylko tak trudno jest uświadomić sobie to, że możemy tego wyboru dokonać. I że możemy go dokonać tylko w tej chwili. Nie w tamtej, bo ona już minęła i nie w tej, która nadejdzie, bo jej jeszcze nie ma. Wyboru możemy dokonać tylko w tej właśnie aktualnie dziejącej się chwili. Trudna ta sztuka wymaga potężnej i nieustannej samoświadomości.
Może być też tak, że ludzie szukający swoich dróg nie do końca odnajdują się w powszechnie przyjmowanych i zaakceptowanych schematach. Nie do końca przystają do tego, co określiłbym mianem „powszechnie pojmowanej normalności”.
Bo gdy tak spojrzymy na sprawę opisywanego w książce poważnego biegania ultra uczciwie i „po dorosłemu”, to cóż my tu mamy...? Czy - z takiej perspektywy - nie jest to jakaś przedziwna fanaberia i niedojrzała zabawa? Jakim innym mianem, niż głupota i niedojrzałość, określić można poświęcanie czasu i środków po to, aby po całym dniu biegania po krzakach porzygać się ze zmęczenia w błocie?
Patrząc na sprawę „po dorosłemu”, tak mniej więcej można by określić bieganie ultra. Tylko co to znaczy „patrzeć na sprawę po dorosłemu”? W bardzo ciekawej książce zatytułowanej „13 pięter” autor - Filip Springer - powiada, iż ktoś wtłoczył nam (pokoleniu obecnych 30-sto i wyżej latków) do głów, że poważni i odpowiedzialni życiowo stajemy się dopiero wówczas, gdy założymy rodzinę i będziemy mieć dzieci, lecz przede wszystkim poważni i odpowiedzialni stajemy się wtedy, gdy weźmiemy kredyt, zbudujemy dom (lub kupimy mieszkanie) i z mozołem zaczniemy go spłacać. To właśnie w tym momencie - wg wielu „normalnych” ludzi - zaczyna się prawdziwa dorosłość i odpowiedzialność życiowa. Rodzina, dzieci, kredyt dom, samochód i bezsensowna praca na utrzymanie całego tego kramu do usranej śmierci. Żeby nie było nudno, to po drodze zawsze zdarzyć się może jakaś choroba, zwolnienie z pracy, wahanie kursu waluty itp atrakcje. Oto dorosłość i odpowiedzialność w powszechnym wydaniu i pełnej krasie.
Załóż rodzinę, narób dzieci, nabierz kredytów (najlepiej ze dwa solidne: jeden na dom, a drugi na wypasiony samochód), tak żeby twój łańcuch był odpowiednio krótki i nie pozwalał na zbytnią swobodę i myślenie o pierdołach. Teraz jesteś dorosły. Teraz jesteś dojrzałym i pełnoprawnym członkiem społeczności. Bieganie ultra? No weź przestań, przecież ty jesteś poważny i odpowiedzialny. Jakie bieganie ultra, jakie wyjazdy, jakie treningi! Człowieku, to nie dla ciebie. Ty masz dzieci, rodzinę, dom, kredyt, nie stać cię na jakieś durnowate zabawy. Doceń to, że jesteś wreszcie pełnoprawnym członkiem. Tak, dwuznaczność tego zdania jest jak najbardziej zamierzona.
„Szczęśliwi biegają ultra” - książka o dokonywaniu wyborów. Przewrotnie powiedzieć można: „Szczęśliwi biegają ultra” - książka o tym, jak żyć inaczej, nie po dorosłemu. Tak ja to widzę. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie twierdzę, że Autorzy to lekkoduchy, którzy - miast spłacać te nieszczęsne kredyty - bawią się w bieganie po górach. Też koniec końców żyć z czegoś muszą i coś w tym kierunku robią (starają się w jakiś sposób przekuć lub połączyć swoją pasję z możliwością zarobienia przy okazji na utrzymanie).
Nie, określenie „nie po dorosłemu” nie ma tutaj znaczenia pejoratywnego. Wręcz przeciwnie. „Nie po dorosłemu” używam w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. „Nie po dorosłemu” znaczy ni mniej, ni więcej, jak tylko „po swojemu”. Według swojego pomysłu na życie. W zgodzie ze swoim wnętrzem. W przypadku Dołęgowskich tym pomysłem na życie jest bieganie na ultra długich dystansach. Wszystko inne zdaje się być dodatkiem do biegania. Zdaje się być czymś, pozwalającym to bieganie uprawiać. To tylko użyteczne narzędzia nie pretendujące do stawania się celem samym w sobie, lub co gorsza, jarzmem które dobrowolnie wzięliśmy na swoje barki. O tym piszą w swojej książce.
Wszystko, co napisałem powyżej, dotarło do mnie po przeczytaniu całej książki. Przyznać jednak muszę, że początkowe rozdziały nieco mnie rozczarowały. No tak - pomyślałem - znowu kolejna książka opowiadająca o tym, jak to pewnego pięknego dnia ktoś doznał oświecenia, zaczął biegać i jak to od tej pory żyje sobie radośnie i szczęśliwie, podróżując po świecie, żywiąc się endorfinami i dobrym słowem, a anieli niebiescy mannę z nieba mu znoszą. No nic - zacząłem czytać to i skończę - pomyślałem - i kontynuowałem lekturę. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że książka całkowicie mnie pochłonęła. Nie wiem, kiedy i jak to się stało. Po prostu zaczęło być ciekawie. Zaczęło być życiowo i prawdziwie.
Może to właśnie owa prawdziwość i nie uciekanie Autorów od trudnych spraw i tematów związanych ze stylem życia, jaki wybrali, sprawiły że książka bardzo w moich oczach zyskała. Pisałem już kiedyś, że nie przepadam za - jak ja to określam - „huraoptymistycznym amerykańskim ultrapozytywnym” stylem pisania. Nie lubię książek, których autorzy nagle doznają olśnienia, zaczynają jeść brokuły i soję, biegać po 100km dziennie i w ogóle osiągają niemal stan zen, w którym ucinają sobie krótkie pogawędki z Buddą, Mojżeszem i Abrahamem. Nie cierpię takich opowieści. Dlaczego? Bo według mnie coś takiego się w życiu nie zdarza. Nie zdarza się i koniec. Nie można beztrosko kogoś przekonywać, że jeżeli zacznie robić to, czy jeść tamto, to wtedy posiądzie sekret szczęśliwego życia, bramy niebios staną przed nim otworem, tudzież 70 dziewic będzie czekać na każde jego skinienie. Nie można, bo to zwyczajnie nieuczciwe. To zwykłe, grubymi nićmi szyte oszustwo, wykorzystujące ludzką naiwność i pragnienie szczęścia.
Dołęgowscy piszą uczciwie. Piszą o radości i szczęściu. Piszą jednak także o cenie, którą za te krótkie chwile radości trzeba płacić. Piszą o kosztach i konsekwencjach związanych z takim, a nie innym sposobem na życie i nie chodzi tu tylko o sprawy finansowe. Żeby nie być gołosłownym i użyć możliwie najbardziej przyziemnego przykładu: W rozdziale traktującym o odżywianiu, Magdalena uczciwie stawia sprawę, mówiąc że nikogo do jedzenia lub też nie jedzenia mięsa przekonywać nie będzie, choć sama - z wyjątkiem ryb - go nie jada. Wiecznie natomiast boryka się z problemem niedoboru żelaza i lekarze wręcz namawiają ją do jedzenia mięsa. To jest właśnie uczciwe stawianie sprawy. Ukazywanie pozytywów i jednoczesne nie zamiatanie trudnych, niepasujących do całokształtu problemów, pod dywan.
Często słuchając wszelakich guru i - jak to się teraz ładnie nazywa - ewangelistów - przeróżnych idei, nie zastanawiamy się nad tym, czy aby ten człowiek, który twierdzi, że - żeby pozostać przy temacie diety - odżywia się tylko zieloną pietruszką i sokiem pomarańczowym, dodatkowo nie suplementuje się kilogramami przeróżnych farmaceutyków mniej lub bardziej legalnych. Nie wspomina o tym jednak, ponieważ zaburzyłoby to sielankowy obraz głoszonego przez niego przesłania. Jednocześnie doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nikt z nas do lodówki i gabinetu lekarskiego zaglądał mu przecież nie będzie, a żyć z czegoś trzeba…
Nie tylko oczywiście o sprawach diety i finansów piszą szczęśliwcy biegający ultra. Piszą też o tym, co oczywiste - o bieganiu ultra. O tym, jak trenują. Piszą o ludziach, z którymi biegają, śmieją się i płaczą. Piszą o bólu, ekstremalnych wyzwaniach i spektakularnych porażkach. Na kartach książki spotkamy m.in. ultra wytrzymałego faceta, który podczas biegu bez skrępowania beczy jak małe dziecko, bo taki jego sposób radzenia sobie ze stresem i obciążeniem.
Dołęgowscy piszą jak jest. Bez lukrowania i pudrowania. A jest, a raczej bywa różnie. Zdarza się, że rok przygotowań fizycznych, mozolnego ciułania pieniędzy na wyjazd i podporządkowywania wszystkiego jednemu startowi kończy się wielkim rozczarowaniem na trasie jakże upragnionego biegu. Że mimo szczerych chęci, wielkiej woli walki i łez w oczach trzeba zejść z trasy, bo zwyczajnie organizm nie daje rady. Umysł może wiele, lecz w tak ekstremalnych sytuacjach, o których opowiadają Dołęgowscy, kiedy fizyczność - „soma” - jest już naprawdę poza granicą, do której większość z nas nigdy się nawet nie zbliży - najlepiej nawet wyćwiczony umysł nic już nie poradzi. Piszą o tym uczciwie i bez ściemy. W książce nie znajdziemy słodziutkich historyjek zawsze kończących się szczęśliwie. Nie ma tu - jak w moim tekście o tej książce - lania wody. Tylko „samo gęste”.
Tam gdzie istnieje możliwość porażki, istnieje też prawdopodobieństwo odniesienia zwycięstwa. I takie zwycięskie historie w książce też znalazły swoje miejsce. Opowieści z biegów zakończonych na „ostatnich nogach”, lecz w zaplanowanym czasie. Historie o przekraczaniu mety ze łzami radości w oczach. Historie o życzliwych ludziach, którzy gdzieś tam na życiowej drodze biegowej się pojawili. Takich pozytywnych historii jest mnóstwo. Szczerze powiem, że po przeczytaniu wszystkich tych historii, można zacząć „z pewną taką nieśmiałością” przemyśliwać kwestię: - Hmm, a co by było gdybym, tak może za któryś rok, zdecydował się spróbować pobiec w takim powiedzmy Chudym Wawrzyńcu?
„Szczęśliwi biegają ultra” to uczciwa książka o życiu. O pewnym stylu życia, który dwoje kochających się ludzi świadomie wybrało i pokochało. O wyborach które się z takim życiem wiążą. O pasji, którą dwoje dorosłych ludzi z radością dzieli ze sobą i innymi.
Pewne - jak by to powiedzieć - elementy się w tym zbiorze mieszczą. Dla Autorów one są ważne, piękne i znaczące. Inne sprawy - dla kogoś podstawowe i oczywiste - nie znalazły miejsca w świecie biegaczy ultra. Podpowiem tylko, że są tu oczywiście biegi, są też koty, o ile dobrze pamiętam - pies. Jest dwoje kochających się ludzi, wspólna pasja, znajomi, przyjaciele i rodzina… Jak zawsze jednak - coś kosztem czegoś. Bo nie da się zjeść ciastka i jednocześnie mieć ciastka (mowa tu o jednym ciastku i celowo pomijam sprawę niezdecydowanego kota Schrödingera).
Zawsze trzeba i należy wybierać. Dołęgowscy - przynajmniej na razie - wybrali ultra. Każdy z nas może wybrać coś zupełnie innego. Ważne, by wybór był świadomy. A że nie zawsze będzie on w zgodzie z ogólnie rozumianą normą społeczną przypisaną do ludzi w pewnym wieku itp? Phi, a któż powiedział, że obecna „norma” jest tą najlepszą z możliwych? Dołęgowscy w swojej książce przedstawiają, opisują, dzielą się doświadczeniem i wrażeniami. Nie ewangelizują, nie namawiają i nie przekonują. I za to ich cenię. I dlatego ta książka mi się podoba. Polecam.
0 komentarze