Minimalizm - czy mam mniej niż 100 rzeczy?

Pewnie, że nie mam i nawet nie staram się (nie) mieć. Ba, nie staram się nawet liczyć rzeczy, które posiadam. Nie żebym miał ich nie wiadomo jaką ilość. Po prostu nigdy o tym nie pomyślałem. Bo i po co niby miałbym to robić? Jaki jest sens w liczeniu posiadanych par skarpet?


Diogenes z Synopy
Diogenes z Synopy - minimalista pełną gębą?

Wiem, że wyzwanie 100 rzeczy zapoczątkowane przez "szefa" minimalistów Leo Babautę, to idea trochę już może przebrzmiała i przez większość minimalistów znana. Dlaczego zatem o tym piszę? Dlatego, że - krótko mówiąc - minimalizm to, moim zdaniem, nie licytacja na ilość posiadanych rzeczy, czy wysokość miesięcznych wydatków. To nie poszukiwanie nowych "super" wyzwań i pomysłów. To nie pogoń za nowymi, cudownymi sposobami na odgruzowanie życia. Owszem, to wszystko też, ale nie tylko i nie do końca to. Bo doprowadzając takie "wyzwanie" do ekstremum do czego dojdziemy? Babauta doszedł chyba do czterdziestu kilku przedmiotów z jakimiś tam zastrzeżeniami. Ale byli już przecież lepsi od niego. Taki choćby Diogenes z Synopy, albo obaj Szymonowie Słupnicy (Starszy i Młodszy). Do żadnego z tych - poniekąd minimalistów - Babauta nawet równać się nie może. Ale czy chodzi nam o to aby mieszkać w beczkach?

Wiem, że upraszczam i poniekąd prowokuję. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że kontrola nad stanem posiadania jest rzeczą dobrą, ale nie może być ona celem samym w sobie, a czytając niektórych "minimalistów" odnoszę czasem wrażenie, że tak się właśnie dzieje: -Policzmy ile mamy koszulek, spodni i butów. Wyrzućmy lub oddajmy większość z nich i wtedy będziemy minimalistami pełną gębą. Guzik. Nic z tego. Wtedy będziemy co najwyżej zafascynowanymi kolejną ideą nieodłącznymi dziećmi swojej epoki. Wiecznie szukającymi czegoś nowego pożeraczami kolejnych pomysłów na życie, które w ten, czy inny sposób chcemy do siebie dopasować.

Wydaje mi się, że minimalizm to stan bardziej wnętrza, niż  posiadania. Pewnie, że nadmierne rozpasanie i konsumpcjonizm zdają się nie pomagać w zachowaniu wewnętrznego minimalizmu i ładu. Z drugiej jednak strony licytowanie się na to, ile kto posiada par majtek, wydaje mi się być konsumpcjonizmem à rebours. Właśnie tak: konsumpcjonizm na wspak! Bo tak jak jedni robią wszystko, aby mieć więcej, tak drudzy - dla odmiany - zrobią wiele, aby mieć jak najmniej.

I co to niby ma wspólnego z minimalizmem? Toć to przecież kolejna pogoń za czymś. Tym razem za tym, żeby nie mieć. Cel może i bardziej szlachetny, niźli ciągłe "grabienie pod siebie", ale nadal uczestniczymy w jakimś wyścigu.

O wiele lepszym rozwiązaniem wydaje się być zupełna rezygnacja z udziału w którymkolwiek z tych biegów. Może - powiem zaczepnie nieco - dobrze byłoby pooglądać wszystkie te harce z trybuny? Zostać świadomym obserwatorem tych przedziwnych akrobacji? Na trzeźwo i świadomie przyjrzeć się, jak jedni, biegnąc w prawo zrzucają z siebie wszystko, co tylko można, nago niemal pędząc ku czemuś, co w ich mniemaniu, gdzieś tam na końcu drogi istnieje. Drudzy - dla odmiany - uginając się pod stertą dźwiganych na plecach przedmiotów, w lewo suną z mozołem, drżącymi rękami chwytając po drodze wszystko, co ci pierwsi porzucili... Czasem ktoś z gołych chyłkiem przemyka do szeregu objuczonych, chwytając niepostrzeżenie coś, czego kilkaset metrów wcześniej z taką radością się pozbył. Czasem któryś z obładowanych rzuca wszystko na środku i lekkim krokiem dołącza do szeregu golasów... I tak bez przerwy, z jednej strony na drugą, z prawa na lewo, dwa kroki w przód i trzy do tyłu. Interesujące zjawisko!


* * * * *


A co jeśli wystarczy w sobie zaprowadzić ład i harmonię i wtedy w ogóle już nie trzeba będzie zawracać sobie głowy tym, co i w jakich ilościach posiadamy, bo wszystkiego będzie nam w sam raz i ten temat w ogóle nie będzie dla nas istniał?
Co, jeśli wystarczy żyć świadomie, działać roztropnie, widzieć świat jaki jest a nie jaki chcielibyśmy, aby był, nie generalizować i nie oceniać pochopnie, nie rzucać się łakomie na nowe idee, a wtedy cała reszta też się dopasuje i potrzeba uczestnictwa w jakimkolwiek wyścigu ogóle nie zaistnieje?
Właśnie taki mam pomysł: aby temat uczestniczenia w jakimkolwiek wyścigu w ogóle się nie pojawiał z powodu braku racji bytu. Kusząca propozycja, nieprawdaż?


* * * * *

Czy posiadanie w miarę jak najmniejszej ilości rzeczy materialnych jest warunkiem koniecznym do utrzymania minimalizmu i porządku w głowie? Myślę, że niekoniecznie. Bo czyż zafiksowanie się na idei ograniczania (mówię tu o ograniczaniu materialnym, w sensie posiadania rzeczy materialnych) nie jest tylko zmianą jednego bałaganu umysłowego na inny? Zastanawiam się, czy nie jest to transakcja w stylu "zamienił stryjek siekierkę na kijek"? Czy - kiedy opadnie już fala pierwszego zauroczenia i brak pewnych rzeczy, lub narzucone w zapale neofity ograniczenia, zaczną nam doskwierać - stopniowo nie wrócimy do starych nawyków, ponieważ tak naprawdę niczego nie zmieniliśmy w sobie tym naszym zewnętrznym minimalizmem?

Chodzi mi mniej więcej o to, że są to jakby dwie różne płaszczyzny, a ja czasem odnoszę wrażenie, że niektórzy minimaliści działają tylko na jednej z nich - na tej fizycznej, zewnętrznej, materialnej. Że nie zmieniają tej drugiej, znacznie ważniejszej płaszczyzny, nazwijmy ją dla potrzeb tego tekstu "płaszczyzną wewnętrzną". Tymczasem takie jednopłaszczyznowe działanie to działanie na krótką metę. Bo jak długo, bez uporządkowania wnętrza, będziemy się dzielnie samoograniczali na zewnątrz? Prędzej, czy później stwierdzimy, że to głupota jakaś, a nowy telefon należy się nam jak - nie przymierzając - psu buda!

I tyle na temat minimalizmu. Był i się zmył. Zminimalizował się, że tak powiem. Żeby pobawić się słowem: udział minimalizmu w moim życiu stał się zdecydowanie minimalistyczny. Teraz poszukam jakiejś nowej idei, kolejnego wyścigu w którym będę mógł wziąć udział z nadzieją na to, że tym razem to na pewno będzie to! Że teraz to już całe moje życie się zmieni i wreszcie będę szczęśliwy i osiągnę stan zen! Powodzenia zatem i... do następnego razu, bo pewnie jeszcze wiele razy miniemy się, biegnąc w prawo lub lewo w poszukiwaniu siebie.

  • Podziel się:

To też może Cię zainteresować

2 komentarze

  1. W dzisiejszej pogoni za mieć czy (nie mieć- bo taka jest moda) bardzo często gubimy swoje ja, swoją tożsamość. Dlatego też warto się czasami zatrzymać i dokonać przeglądu własnej osoby by ruszyć dalej ...ruszyć swoją drogą choć czasami to nie jest łatwe.... Serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak to często bywa. Dajemy się "zamotać" w jakieś idee, myśląc że to takie nasze, samodzielnie wybrane i niepowtarzalne, a tymczasem to tylko kolejna kalka...

    OdpowiedzUsuń