Dziennik aktywności fizycznej – 19 - 25 maja 2014
Aktywność fizyczna – wtorek – 20 maja 2014: bieg
Tradycyjnie już - zadaniowy wtorek. Pobiegaliśmy niemnożka. Najpierw spokojny rozruch jakieś 3 km, później pięć szybkich przebieżek po 150-200 m i dalej spokojny powrót do domku. Ciepło było. Wreszcie było ciepło. To był chyba pierwszy typowo letni wieczór. Mnóstwo zapachów: lasu, łąki, ziemi. Bardzo przyjemnie i poetycko wręcz ;) Pomijając pot, komary i wszędobylskie muchy... to sama poezja ;) Człowiek to taki jest, nigdy mu nie dogodzisz. A to za zimno, a to wiatr, a to za ciepło i komary ;) Coś w tym jest!
A tak poważniej to myślę sobie, że przy wyższych temperaturach będziemy tuptać albo wcześniej rano, albo wieczorkiem. Wydaje mi się, że nie ma sensu ganianie w upale i pełnym słońcu. Galloway w swojej książce napisał, że chyba przy ok 30 stopniach Celsjusza można sobie odpuścić bieganie i zająć się czymś innym. W pełni się z tym zgadzam, zwłaszcza że nie jesteśmy zawodnikami i nie musimy przecież za wszelką cenę wyrobić normy treningowej. Możemy zatem pozwolić sobie na wybór bardziej komfortowych warunków do biegania...
Aktywność fizyczna – czwartek – 22 maja 2014: bieg
Ciepło i przyjemnie. Co prawda trochę na początku przesadziłem z prędkością biegu i Matylda dąsała się o to do samego końca, ale jakoś poszło, a właściwie to jeszcze i przez cały wieczór... Teoretycznie powinna spokojnie biegać szybciej ode mnie, z racji wzrostu i wagi chociażby... bo ze mnie to biegacz, jak z koziej d...py trąbka. Ostatecznie się rozdzieliliśmy i każdy pobiegł swoim tempem, po czym spotkaliśmy się przy końcu trasy obok górki "podbiegowej".
Zaliczyłem kilka podbiegów i już razem i spokojnie do domu. Wreszcie zrobiłem zdjęcia tej górki. Po prawdzie na zdjęciach nie wygląda to zbyt dramatycznie, ale kilkanaście podbiegów naprawdę daje w kość.
Niezbitym dowodem na to, jest fakt, że nie umiałem nawet złapać ostrości... tak mi się ręce trzęsły ze zmęczenia ;)
Aktywność fizyczna – sobota – 24 maja 2014: brak
Prziszła burza i trzeba było w domu się chować, ot co!Aktywność fizyczna – niedziela – 25 maja 2014: bieg+rower
W niedzielę za to sobie odbiliśmy sobotnią burzę. Otóż, tak, już piszę wszystko po kolei. Najpierw wstałem wczesnym rankiem, znaczy się o 7.00 i jakieś pół godziny później byłem już na trasie biegowej. Matylda nie pobiegła ze mną, ponieważ ostatnio ma jakiś kryzys biegowy i spadek wiary w swoje możliwości, jeżeli chodzi o tę formę ruchu. Myślę, że po jakimś czasie samo przejdzie. Jako, że to niedziela, to zrobiłem sobie spokojne wybieganie - cały bieg jednostajnym tempem - o długości prawie 15 km. Biegło się bardzo przyjemnie. Było pochmurno, lecz nie padało. Brak wiatru. Cisza i spokój ze strony ludzi oraz wielki poranny ruch wszelkich ptaków zamieszkujących w lesie. Coś pięknego. Chyba już zawsze będę wstawał w niedzielę wcześniej i ruszał pobiegać po lesie. Warto.
Po powrocie z biegania odpocząłem sobie kapkę, podładowałem telefon, w małą podręczną sakwę zapakowałem kilka drobiazgów oraz butlę wody i razem z Matyldą wsiedliśmy na rowery. Plan był prosty. Dojechać do oddalonego od nas o jakieś 35 kilometrów miasteczka, wypić kawę w kawiarni i wrócić do domu. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu.
Bez wielkich problemów zrobiliśmy pierwszą cześć trasy. Jechało się szybko i wygodnie. Na miejscu w pierwszej kawiarni okazało się, że akurat dzisiaj ekspres nie działa i jeżeli chcemy kawę, to może być "sypana". Phi, sypaną to ja mam w domu, nie muszę po nią jeździć taki kawał drogi! Podjechaliśmy na rynek i tutaj już pełny sukces. Dla mnie latte (nie to, żebym jakoś specjalnie przepadał, bo przeważnie biorę espresso, ale czasem warto coś zmienić), dla Matyldy kawa - specjalność zakładu - coś podobnego do latte z dodatkiem syropu wg mnie o smaku marcepana. Całkiem godny napitek. Posiedzieliśmy, popatrzyliśmy na ludzi wychodzących z kościoła, wypiliśmy kawkę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Powrót był trochę mniej przyjemny, ponieważ:
- zza chmur już na dobre wyszło słońce i zaczęło przygrzewać,
- jechaliśmy prawie cały czas pod wiatr
- większa część drogi powrotnej była pod górkę, nie stale oczywiście, były też i zjazdy, wciąż jednak wspinaliśmy się nieco wyżej
Koniec końców, dotarliśmy szczęśliwie do domu. Licznik rowerowy pokazał 74 km, GPS w telefonie 71. Jak na nas, to już całkiem sensowna trasa.
0 komentarze