Czerwcowy wyjazd rowerowy 2017 dzień drugi - Frydlant i okolice plus Leśna

Zamek Frydlant

Przepowiadali ten deszcz, przepowiadali, aż w końcu im się udało. Niedobrze. Po pięknym czwartku nadszedł trochę mniej piękny piątek.

Po pobudce pierwsze spojrzenie za okno, a tam szaro, buro i ponuro. Ciemne chmury opite deszczem, ale przynajmniej na razie nie pada. Co tam, jakoś będzie. Śniadanie, kawa, siodłać konie i w drogę. Na dzisiaj wymyśliliśmy sobie wycieczkę do Frydlantu w Czechach, a później konkretnego planu powrotu nie było. Postanowiliśmy, że będziemy improwizować w zależności od chęci i pogody.

Ledwo zdążyliśmy kilkdziesiąt razy zakręcić korbą, a tu nagle jak nie lunie... Takiego deszczu jeszcze nie widzieliśmy. Dość intensywny, głośno szumiący i trwający nie dłużej, niż minutę. Czyżby miało to być jakieś ostrzeżenie przed dalszą jazdą? Jeżeli tak, to specjalnie się nim nie przejęliśmy i z nadzieją w sercach popedałowaliśmy dalej w kierunku Frydlantu.

Przez takie piękne okolice jechaliśmy ku granicy

Granicę minęliśmy na szlaku rowerowym prowadzącym do Jindrichovic pod Smrkem. Szlak to całkiem przyjemna dróżka (miejscami dość kamienista, ale zwyczajnym trekkingiem spokojnie można jechać) wiodąca wśród łąk i pól, po to, by na koniec zmienić się w drogę asfaltową w Jindrichovicach.

Nie wiemy, czy Czesi dostali ostatnimi czasy jakieś dotacje unijne, czy też inne środki w sporych ilościach zasiliły państwową kasę, w każdym razie jadąc bocznymi dróżkami do Frydlantu natknęliśmy się po drodze na dwa objazdy (budowa mostków), dodatkowo w drodze powrotnej mijaliśmy dwa utrudnienia drogowe - jakieś roboty kanalizacyjne lub związane z budową kanałów odwadniających, a jakby tego wszystkiego było mało, w jedej z wiosek kilkanaście minut przed naszym przyjazdem, ulewny deszcz i silny wiatr wyrwały drzewo z korzeniami i gdy nadjechaliśmy, zobaczyliśmy drzewo malowniczo bujające na przewodach, zerwane kable beztrosko wijące się po mokrym asfalcie, a wokół grupkę Czechów starających się jakoś zabezpieczyć miejsce wypadku i tłumaczących nam, że nie możemy tędy przejechać ze względu na zerwane przewody elektryczne.

Gdzieś po drodze do Frydlantu
Gdzieś po drodze do Frydlantu

Wróćmy jednak do historii w porządku chronologicznym. Jechaliśmy sobie całkiem ładnymi drogami do Frydlantu, cieszyliśmy się słońcem i zupełnie zapomnieliśmy o prognozowanym deszczu, bo chmury jakoś cudownie rozproszyły się po niebie i straciły swój złowrogi szarosiny kolorek. W samych Czechach na rowerach jedzie się raczej przyjemnie i nawet mimo tego, że wskutek jednego z objazdów byliśmy zmuszeni poruszać się po jakiejś bardziej ruchliwej drodze, to czuliśmy się bezpiecznie. Kierowcy mijających nas samochodów robili to z zachowaniem czasem przesadnie aż dużego odstępu, gdy było wąsko w większości mocno zwalniali i nie powodowali, że czulibyśmy się niepewnie, czy w jakiś sposób zagrożeni. Nie mamy pojęcia, jak wygląda to w skali całego kraju, jednak tutaj, gdzie jeździliśmy, było dobrze.

Zamek Frydlant
Zamek Frydlant

We Frydlancie posiedzieliśmy trochę przy zamku. Tym razem nie było zwiedzania, bo po pierwsze któryś już raz będąc w Czechach, znowu nie wymieniliśmy ani grosza na korony, o karcie płatniczej nawet nie pomyśleliśmy, po drugie odkąd zepsuł nam się zamek w naszym u-locku nie kupiliśmy sobie kolejnego zapięcia, a jakoś tak nie za bardzo chcielibyśmy zostawiać rowery bez zabezpieczenia na dłuższy czas. Sam zamek z zewnątrz prezentuje się bardzo dostojnie. Szkoda tylko, że bez kupna biletu nie można wejść nawet na dziedziniec, a i zwiedzanie możliwe jest tylko i wyłącznie z przewodnikiem. W związku z powyższym, pojęcia nie mamy, jak wyglądają zamkowe wnętrza. Trudno, jakoś to przeżyjemy.

Frydlant - na rynku
Frydlant - na rynku

Z zamku pojechaliśmy na Frydlancki rynek, pochodziliśmy trochę po uliczkach i wykombinowaliśmy, że będziemy wracać nie przez Nove Mesto, co byłoby wyborem dość oczywistym, lecz pojedziemy "w górę", drogą przez wioski, będącą jednocześnie czeskim szlakiem rowerowym o numerze bodajże 3016, która w końcu doprowadzi nas do drogi na Leśną, gdzie zaplanowaliśmy jakiś mały popas.

Słowo się rzekło, opuściliśmy Frydlant. Pogoda poprawiła się na tyle, że nawet posmarowaliśmy się jakimś mazidłem ochronnym i w dobrych nastrojach ruszyliśmy w dalszą drogę. Droga, a szczególnie jeden jej odcinek, piękna asfaltowa ścieżka, prowadząca przez gęsty stary las, bardzo nam się spodobała. Poczuliśmy się niemal tak samo, jak kilka lat temu na Bornholmie. Podobieństwo do Bornholmu wzrosło tym bardziej (wszystkich, którzy nie wiedzą o co chodzi, zachęcamy do przeczytania naszej relacji z rowerowej wyprawy na Bornholm, a wtedy dowiecie się, jak to było z tym deszczem), że nagle nie wiadomo skąd pojawiły się ciężkie chmury i wszystko wskazywało na to, że w najbliższej przyszłości może popadać. Najbliższa przyszłość nadeszła nadspodziewanie szybko i błyskawicznie zamieniła się w ulewną teraźniejszość. Żadnego tam powolnego popadywania, nic z tych rzeczy. Jechaliśmy, nie padało, a już za moment jechaliśmy w strugach deszczu. Szczęściem, byliśmy akurat w dość gęstym lesie i wielkie, rozłożyste lipy uchroniły nas przed przemoczeniem do suchej nitki. Deszcz po kilkunastu minutach osłabł na tyle, że postanowiliśmy jechać dalej. A on jakby tylko na to czekał... Lunęło ponownie, stwierdziliśmy że płyniemy z prądem, tzn. jedziemy w deszczu, kiedyś w końcu przestanie padać.

Deszcz, deszcz i po deszczu - wyjechaliśmy z lasu
Deszcz, deszcz i po deszczu - wyjechaliśmy z lasu

Zupełnie przemoczeni dotarliśmy w końcu do takiej małej, acz ładnej i dobrze utrzymanej wiaty przydrożnej dla zbłąkanych turystów. Tutaj zatrzymaliśmy się celem przegrupowania ekwipunku i choć minimalnego podeschnięcia. Niepozorna wiata gdzieś w lesie przy granicy Czesko Polskiej zdała nam się w tym momencie być co najmniej czterogwiazdkowym resortem. Deszcz powoli ustawał, nasze wiatrówko-deszczówki nieco odparowały, na cóż było czekać... pojechaliśmy dalej, by wkrótce dotrzeć do Leśnej. Tutaj od razu na rynek i do pierwszej z brzegu jadłodajni, żeby zjeść i wypić coś gorącego, bo niemnożka nas po drodze przewiało. Padło na jakąś pizzerię, która miała stoliki na zewnątrz (byłbym zapomniał, w międzyczasie niebo znowu się przetarło i zaczęło nieśmiało świecić słońce). Pożarliśmy dwie pizze, do tego dwie gorące kawy, po której to uczcie nasze morale zdecydowanie wzrosło. Poszwędaliśmy się trochę po Leśnej, ale że niczego szczególnie ciekawego nie znaleźliśmy, to zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na małe zakupy spożywcze, coby jakąś kolacyjkę sobie później zorganizować.

Czasem padało, a czasem świeciło słońce
Czasem padało, a czasem świeciło słońce

Było tak: Matylda pilnowała majdanu, a ja poszedłem do sklepu. Gdy beztrosko łaziłem sobie między regałami i zastanawiałem się, czy kupić pesto (A co my później z tym pesto robić będziem? Zjemy je łyżeczką ze słoika? Nie, można przecież chlebek nim posmarować... Dobra, biorę pesto). Gdy więc ja oddawałem się wyżej opisanym dumaniom Matylda na zewnątrz... tak, zgadliście - Matylda na zewnątrz kuliła się pod maleńkim sklepowym daszkiem, ponieważ znowu lunął deszcz. Zadowolony z dokonanych - jakże ważkich - zakupowych wyborów, dotarłem w końcu do kasy, zapłaciłem i nawet nie otwarłem jeszcze drzwi wejściowych, gdy już wiedziałem, że znowu pada... Dołączyłem do Matyldy pod daszkiem. Wypilim, zakąsilim. Matylda opowiedziała, jak to nagle znikąd wyłoniła się czarna niemal chmura i szorując nabrzmiałym od wody brzuszyskiem po dachach domów w Leśnej, w końcu o coś zahaczyła i się rozdarła i stąd to chmury oberwanie.

Przeczekaliśmy i ten deszcz. Spakowaliśmy zakupy i w drogę do Wolimierza. Tym razem przynajmniej my nie zmokliśmy. Torby rowerowe mają solidne pokrowce i mimo tego, że rowery stały na deszczu, to nic nie zamokło. Bez większych już niespodzianek dokulaliśmy się w końcu do Wolimierza. Jeszcze tylko wielka butla wody mineralnej w pobliskim sklepiku i to byłoby na tyle. No, może wypadałoby trochę przeczyścić napędy, bo jazda po mokrym piasku i błocie, nie jest tym, co łańcuchy, kasety itp kółka zębate lubią najbardziej.

I znowu chmury...
Od momentu, w którym przyjechaliśmy, aż do teraz, gdy piszę te słowa, przeszły jeszcze trzy takie krótkotrwałe nawalne ulewy. A my naiwni myśleliśmy, że wybierzemy się jeszcze na spacer po Wolimierzu i może jakieś fajne zdjęcia porobimy. Nie udało się. Może jutro trafimy w jakieś bezdeszczowe okienko, bo według prognoz na rower to chyba nie ma za bardzo co liczyć. Nie dość, że zimno (Prognozowana temperatura 8 stopni przed południem i przelotny deszcz!) Osiem stopni, do tego rower, deszcz i wiatr, to raczej nie wróży dobrze. Może być dość nieprzyjemnie. Nic to, pożyjemy, zobaczymy, a nuż meteorolodzy się mylą i jutro będzie kryształowa pogoda? Że co, że niemożliwe? Nie takie rzeczy ten świat widział, oprócz oczywiście tych, które nawet filozofom się nie śniły.

  • Podziel się:

To też może Cię zainteresować

0 komentarze